o tym, że stawanie się najlepszą wersją siebie nie jest naszym przeznaczeniem

 

„Przyjdź szybko, zrób coś, bo zguba nasza jest przesądzona!” – drżącym głosem powiedział jeden ze służących. „Nasz pan znieważył wysłanników tego Dawida, a oni przyszli z błogosławieństwem! Oni nas zabiją!”

Wyrwana z popołudniowej drzemki, Abigail rozejrzała się wokoło. Światło słońca padało na zadbaną podłogę, jego promienie tańczyły beztrosko po drewnianych meblach i wyplatanych koszach. W powietrzu unosił się zapach ziół używanych w kuchni – dziś wieczorem miało odbyć się przyjęcie z okazji strzyżenia owiec.

Słowa służącego były bardzo niepokojące. Wszyscy wiedzieli, kim jest Dawid. Słynne były jego wojenne podboje, gdy jeszcze służył na dworze króla Saula. Wszyscy wiedzieli też, że musiał uciekać i że obecnie tułał się po kraju wraz ze swoimi wojownikami. To były niespokojne czasy w Izraelu. Dopiero co zmarł prorok Samuel, a król Saul (chodziły pogłoski, że jest niestabilny emocjonalnie) spędzał całe dnie na poszukiwaniu uciekającego Dawida, który został namaszczony na kolejnego władcę Izraela.

„Ucieka, jak królik przed lisem!” – westchnęła do siebie Abigail. „Co za czasy! Nie mam z kim o tym porozmawiać, bo mój mąż w ogóle się nie interesuje tymi sprawami – jemu w głowie tylko gospodarstwo i bogacenie się”. Ta myśl rozpędziła resztki zaspania. Spojrzała na stojącego przed nią służącego. „Zaraz się tym zajmę. Potrzebuję twojej pomocy” – powiedziała.

„Abigail czym prędzej przygotowała więc dwieście chlebów, dwa bukłaki wina, pięć oprawionych owiec, pięć miar prażonego ziarna, sto pęczków rodzynków i dwieście figowych placków, załadowała to na osły i rozkazała służbie: Ruszajcie przede mną, ja pojadę za wami. Lecz swojemu mężowi Nabalowi o tym nie powiedziała.” (1 Sm 25)

Nie ujechała wcale daleko, a już dojrzała Dawida z jego ludźmi, schodzących z góry. „W ostatniej chwili!” – wymamrotała do siebie Abigail. Gdy tylko się przybliżył, padła przed nim na twarz i zawołała:

„Niech mój pan nie bierze sobie do serca słów tego niegodziwego Nabala, bo jakie jest jego imię, taki jest on sam. Nabal ma na imię i głupota się go trzyma, a ja, twoja służąca, nie zauważyłam sług przysłanych przez mego pana. A teraz, mój panie, jak żyje PAN i jak żyjesz ty sam, zauważ, że PAN powstrzymuje cię od przelewu krwi i od ratowania siebie samego własną ręką. Niech raczej to błogosławieństwo, ten dar, który mojemu panu przyniosła jego służąca, zostanie przekazany sługom, którzy zdążają za moim panem.

Bo PAN na pewno wzniesie trwały dom mojemu panu. Mój pan prowadzi przecież wojny PANA. Od początku w niczym nie postąpiłeś niegodziwie. A ktokolwiek jeszcze powstanie, by cię ścigać i odebrać ci życie, to niech mój pan będzie chroniony w sakiewce życia przez PANA, jego Boga, a jego wrogowie niech będą jak kamień rzucony z procy. A gdy PAN spełni już mojemu panu wszystko to, co mu zapowiedział, gdy obdarzy cię powodzeniem i ustanowi księciem nad Izraelem, to niech to, po co teraz wyszedłeś, nie stanie się kiedyś dla ciebie wyrzutem i dowodem potknięcia się serca mojego pana, niepotrzebnym przelewem krwi i samodzielnym ratowaniem się mojego pana.”

Dawid wysłuchał słów Abigail w milczeniu. Z każdym zdaniem czuł, jak jego gniew i rozżalenie słabną. Dotarło do niego, co właśnie zamierzał uczynić! Otóż, rozczarowany postawą Nabala – męża Abigail i właściciela gospodarstwa – pozwolił sobie na urazę, użalił się nad sobą a w rezultacie, owładnięty gniewem i przekonany o własnej sile, postanowił wymierzyć  surową zemstę. Rozlew krwi wydawał się nieunikniony. Słuchając Abigail, czuł jak Bóg przypomina mu: „Dawidzie, to ja ciebie wybrałem i powołałem, to ja troszczę się o ciebie, to ja prowadzę twoje wojny, nie ty sam. Czy zaufasz mi w tej sytuacji, czy też uniesiesz się pychą i honorem? Dlaczego tak się rozgniewałeś?”

Dawid zamyślił się. Czy chodziło o to, że Nabal odmówił jego ludziom jedzenia i uzupełnienia zapasów? Czy może bardziej o słowa, jakie wypowiedział, kiedy zadrwił: „A kto to jest ten Dawid?  Kim jest ten syn Jessaja? Wielu dziś niewolników buntuje się przeciw swoim panom”. Słowa te (powtórzone Dawidowi przez jego sługi) uderzyły mocno w przyszłego króla Izraela. Przecież on nie jest jakimś tam niewolnikiem! Nie jest zwyczajnym, zbiegłym buntownikiem! Jest przeznaczony na króla i władcę tego kraju! Jest nie byle kim! Jak ten gospodarz może tak mówić?!

Urażona godność, to dźgnięcie w głębię tożsamości, rozgniewało i rozżaliło Dawida. A teraz stał na drodze i spoglądał na tę kobietę (piękną!), klęczącą przed nim i przemawiającą mu do rozsądku. Kim naprawdę jesteś, Dawidzie? Kimś, kto sam broni swojej reputacji? Kto wymierza zemstę za urażoną godność? Czy jesteś moim synem, którego wartość i godność pochodzą ode mnie, wielkiego Boga?

Abigail sama czuła się zaskoczona tym, co powiedziała. Tak, zamierzała przeprosić za zachowanie swojego męża (to nie pierwszy raz w życiu). Tak, zamierzała błagać o zmiłowanie. Lecz niespodziewanie dla niej samej popłynęły z niej słowa, które nosiła zamknięte w swoim sercu od dawna. Czuła, że Bóg jest przy niej, dając jej łatwość formułowania tych nigdy niewypowiedzianych myśli.

Dawid zrozumiał, że ta kobieta prorokuje do niego. Że to sam Bóg kieruje do niego zapewnienie o Jego nieustającej władzy i trosce.

Abigail zobaczyła przyszłość Dawida – widziała człowieka, nad którym było Boże wezwanie do przewodzenia ludowi. W swoim sercu przyjęła to powołanie i jego rolę w narodzie. W bojaźni Bożej wskazała Dawidowi na przyszłość – którą miało być powodzenie i królowanie. Wskazała też na słabość objętej przez Dawida taktyki – „to niech to, po co teraz wyszedłeś, nie stanie się kiedyś dla ciebie wyrzutem i dowodem potknięcia się serca, niepotrzebnym przelewem krwi i samodzielnym ratowaniem się”.

Dawid zawrócił. Nabal nie zginął z jego ręki – zmarł po niewielu dniach od tych wydarzeń, a Dawid pojął Abigail za żonę.

W tej całej historii Abigail widziała Dawida z Bożej perspektywy. Nie tyle widziała najlepszego Dawida, jakim mógłby się stać – nie skupiała się na najlepszej wersji Dawida. Rozmawiając z nim, wskazała na jego przeznaczenie i obraz człowieka, jaki Bóg zaplanował dla niego: człowieka, który całkowicie polega na swoim Panu, który nie jest powodowany swoimi emocjami, który nie pozwala sobie na działanie motywowane rozżaleniem i który sam nie wymierza sprawiedliwości.

W tym sensie, nikt z nas nie jest powołany do tego, aby stać się najlepszą wersją siebie. Każdy z nas, natomiast, jest powołany do tego, aby upodobnić się do Chrystusa:

„Bo tych, których wcześniej znał, tych też przeznaczył, aby byli ukształtowani na obraz Jego Syna, aby On był pierworodnym wśród wielu braci”. (Rz 8:29)

Ze względu na przyszłość, jaka była przed Dawidem – i ze względu na przeznaczenie, jakim jest podobieństwo do Chrystusa – postępowanie Dawida i jego zamiary nie były właściwe. Nawet najlepsza wersja Dawida mogłaby rozegrać tę niełatwą sytuację w oparciu o ludzką mądrość. Poprzez Abigail, Bóg przypomniał Dawidowi, jaka jest jego tożsamość i gdzie jest źródło jego bezpieczeństwa oraz znaczenia.

Abigail natomiast, zobaczyła Dawida w bardzo niekorzystnym świetle – porywczego, żądnego krwawej zemsty, urażonego… Postanowiła jednak spojrzeć głębiej i zobaczyć Boże przeznaczenie, Boże proroctwo – tak, jak światło popołudniowego słońca oblało blaskiem cały jej pokój, tak teraz światło Bożej perspektywy umożliwiło jej odważnie wypowiedzieć słowa objawienia, dotykające tego, kim Dawid miał się stać. Abigail była mądra i rozsądna, ale w tej historii również nie stawała się najlepszą wersją siebie – tu potrzeba było czegoś więcej, niż mądrości i rozsądku. Tu potrzebne było prorocze wejrzenie, posłuszeństwo chrystusowemu wezwaniu do nieodpłacania złem za zło, działanie z poziomu Bożego serca względem drugiego człowieka.

Opowieść o Abigail to Boże zaproszenie dla nas, abyśmy w sytuacjach życia oraz w naszych relacjach mieli otwarte duchowe oczy, pozwalające nam widzieć w innych Boży zamysł dla nich oraz abyśmy pomagali im – czasem przez prędkie posłuszeństwo (jak Abigail), czasem przez cierpliwą miłość – „kształtować się na obraz Syna Bożego”. Abyśmy potrafili powiedzieć (słowem i czynem):

Widzę to, kim jesteś teraz. Widzę też to, kim masz się stać. Cenię ciebie i naszą relację na tyle, aby przedłożyć Twoją przyszłość i przeznaczenie nad to, co właśnie teraz czuję, myślę, obserwuję, w czym czuję się wygodnie, komfortowo, co sprawia mi przyjemność i co przyszłoby mi z łatwością.

policz gwiazdy

Tego dnia Narnia została wyśpiewana do istnienia. W tym doskonałym, czystym świecie miał panować pokój, zaufanie i piękno. Jednak zło (uosobione w Czarownicy Jadis) znalazło – poprzez młodego człowieka – dostęp do tego kraju, którego cud stworzenia nie zdążył jeszcze ostygnąć. W takim miejscu znalazł się Digory, ów młodzieniec, którego ciekawość, upór i nieposłuszeństwo przywiodły przed Władcę Narnii – Aslana. Digory ma śmiertelnie chorą matkę i ma nadzieję, że w tym cudownym (dosłownie!) kraju otrzyma lek. Aslan jednak wysyła go w podróż z zadaniem przyniesienia Mu jabłka z cudownego drzewa. Jakby nie miała dla niego znaczenia choroba matki Digorego. To boli. Łzy napływają chłopcu do oczu. W tej chwili zauważa jednak, że Aslan też ma łzy w swoich wielkich, lwich oczach, kiedy mówi do niego:

Mój synu, mój synu – powiedział Aslan. – Wiem. Zawiedzione nadzieje rodzą wielki ból. W tym kraju tylko ty i ja o tym wiemy. Bądźmy dla siebie dobrzy. Ale ja muszę myśleć o całych stuleciach przyszłych dziejów Narnii. Czarownica, którą przeniosłeś do tego świata, kiedyś tu powróci. Ale jeszcze nie teraz. Jest moim życzeniem, by zasadzono w Narnii drzewo, którego ona nie ośmieli się dotknąć. To drzewo będzie ochraniać przed nią Narnię przez wiele, wiele lat. Tak więc ten kraj czeka długi, jasny poranek, zanim chmury ponownie przesłonią słońce. Musisz dostarczyć mi ziarno, z którego wyrośnie to drzewo.

Digory wyrusza w podróż.

Zawiedzione nadzieje rodzą wielki ból. Przedłużające się oczekiwanie również rodzi ból. Abraham bardzo pragnął mieć syna. Był niezwykle zamożnym człowiekiem, bardzo poważanym, szanowanym przez innych. Lecz miał już siedemdziesiąt pięć lat a wciąż jedynym nastolatkiem, jaki biegał po wielkim domu, był Eliezer, sługa który tam się urodził. Pewnego dnia jednak coś się zmieniło.

PAN powiedział do Abrama: Wyjdź ze swojej ziemi, zostaw swoich krewnych i dom swojego ojca i idź do ziemi, którą ci wskażę, a wywiodę z ciebie wielki naród i będę ci błogosławił, rozsławię twoje imię i staniesz się błogosławieństwem. Będę błogosławił błogosławiącym tobie, a gardzących tobą przeklnę, i będą błogosławione w tobie wszystkie plemiona ziemi. (Rdz 12,1-3; EIB)

Bóg przychodzi do Abrahama i mówi: Wywiodę z ciebie wielki naród. Aby Abraham nie miał żadnych wątpliwości, że ten naród wyjdzie od jego biologicznego potomka, Bóg uściśla swoją obietnicę:

Całą tę ziemię, którą widzisz, dam tobie i twojemu potomstwu – na wieki. Uczynię też twoje potomstwo niczym proch [piasek] ziemi. Trudno będzie je zliczyć, tak jak trudno jest zliczyć proch ziemi. (Rdz 13,15-16; EIB)

Chyba dosadniej i bardziej konkretnie nie dałoby się tego powiedzieć. Abraham słyszy od Boga, że największe pragnienie jego serca, największe marzenie jego i Sary spełni się, a gwarancją tego cudu (bo oboje byli już w wieku, w którym nie rodzi się dzieci) jest sam wielki Bóg, z którym Abraham ma coraz bliższą więź. Mija jednak czas, kolejne tygodnie, miesiące a upragniony syn nie pojawia się na świecie. Każdy z nas był kiedyś w takiej sytuacji. Czekamy na coś z upragnieniem – ale żadne znaki na niebie czy ziemi nie wskazują, że miałoby to nastąpić. Jeśli otrzymaliśmy obietnicę od Boga w jakiejś sprawie – z niecierpliwością wyglądamy jej wypełnienia. Jako ludzie dwudziestego pierwszego wieku nierzadko przepełnieni oczekiwaniem natychmiastowości pełnej nadprzyrodzonych potwierdzeń, kiedy oczekiwanie się przedłuża, szukamy wyjaśnień – logicznych, emocjonalnych, duchowych, jakichkolwiek… Wyjaśnień, dlaczego to jeszcze się nie dzieje? Ile jeszcze mam czekać? To bardzo ludzkie. Rzekłabym, że w naturalny sposób ludzkie i zrozumiałe. Abraham również potyka się w swoim sercu, w swoich myślach o tę daną od Boga obietnicę. Przy kolejnej okazji, kiedy Bóg zbliża się do Abrahama i zapewnia go o swojej ochronie i wsparciu oraz o przyszłej obfitej zapłacie, ten wylewa przed Nim swoje wątpliwości, mówiąc:

Wszechmocny PANIE, co możesz mi dać, skoro odchodzę bezdzietny, a dziedzicem mienia mojego domu będzie Eliezer z Damaszku? I dodał: Nie dałeś mi potomka. Dziedziczyć będzie po mnie sługa, który urodził się w moim domu. (Rdz 15,2-3; EIB)

Panie, co możesz mi dać? Panie, na co mi wszystko inne, skoro to jedno pragnienie mojego serca nie jest spełnione? Na co mi wszystkie Twoje błogosławieństwa i Twoja przychylność, jeśli nie mogę tego przekazać kolejnemu pokoleniu, które wyjdzie ode mnie?

To głębokie wołanie zmęczonego oczekiwaniem serca. Przewlekłe oczekiwanie jest męczące, z czasem staje się uciążliwe, wypłukuje z nas siły, powoduje zniechęcenie, rodzi pytania: czy ja chcę jeszcze czekać i mieć nadzieję?

Bóg kilka razy przychodzi do Abrahama i ponawia swoją obietnicę. Mówi mu o tym, że da mu potomka i że z jego rodu będą pochodzić całe narody, królowie, władcy. Maluje przed nim obraz wielkiej rodziny, wielkiego ludu. Używa symboli i obrazów zrozumiałych i przemawiających do Abrahama:

Następnie wyprowadził go na dwór i polecił: Spójrz ku niebu! Policz gwiazdy, jeśli zdołasz je policzyć! I oświadczył: Tak liczne będzie twoje potomstwo. (Rdz 15,5; EIB)

Wyobraź sobie, że stoisz pod rozgwieżdżonym niebem w jakimś dalekim, pustynnym kraju. W promieniu wielu kilometrów nie ma ani jednej wioski, ani nawet domu. Jedyne światło to kilka pochodni, które palą się, zatknięte przy namiotach, odstraszając dzikie zwierzęta. Spoglądasz ku niebu i widzisz miliony małych światełek. Całe niebo jest roziskrzone ich blaskiem. Niektóre są większe, inne maleńkie. Układają się w przepiękne konstelacje, a ich drgające światło sprawia chwilami wrażenie, jakby odbywał się tam kosmiczny taniec. Zaczynasz liczyć. Jedna gwiazda, dwie, trzy, pięć, dwadzieścia, sto, dwieście… Przy pięciuset przestajesz liczyć – nie jesteś w stanie, bo światła nad tobą zdają się mnożyć w miarę liczenia. TAK LICZNE BĘDZIE TWOJE POTOMSTWO. Tak obfity i bogaty będzie owoc Twojego życia. Tak wielki i szeroki będzie wpływ Twojego życia, działania. Tak wielki zasięg będzie miała Twoja miłość, która dosięgnie narodów.

Obezwładniony tym obrazem i wymiarem obietnicy, Abraham uwierzył Bogu. To był początek jego wiary. Wiara zmienia atmosferę oczekiwania. Podchodzi do niego inaczej, niż nadzieja. Opiera się o decyzję zaufania Temu, który składa obietnicę. Na potwierdzenie prawdziwości tej obietnicy Bóg zawiera przed Abrahamem przymierze, poprzez które przysięga na samego siebie, że z tego starszego już człowieka wyjdzie obfite pomnożenie.

(…) gdy Bóg składał Abrahamowi obietnicę i nie miał nikogo większego, na kogo mógłby przysiąc, przysiągł na samego siebie. (Hbr 6,13; EIB)

Abraham nie stał się ojcem wiary z przypadku albo dlatego, że ktoś go tak nazwał. Uwierzywszy Bogu wyruszył w podróż, w której poprzez różne okoliczności, decyzje, konfrontację z lękiem, oraz w przyjacielskiej relacji z Bogiem uczył się wiary. Popełniał przy tym błędy, niektóre bardzo brzemienne w skutki, odczuwane przez nas do dziś – między innymi narodziny Ismaela. Jednak Bóg wydaje o nim świadectwo, mówiąc że

wiara wyraźnie współdziałała z jego uczynkami [i te] uczynki uczyniły tę wiarę doskonałą. (Jk 2,22; EIB)

Wiara zmienia atmosferę oczekiwania, ponieważ w podróży wiary to my się zmieniamy. Zmienia się nasza tożsamość, którą ukorzeniamy coraz bardziej w Tym, który dał nam obietnicę, a nie w samych sobie i własnych siłach (nawet jeśli są to po prostu wnioski wyciągnięte z błędnych decyzji). Im bardziej poznajemy Tego, który dał obietnicę, tym wyraźniej widzimy, że On nie kłamie i że On się nie śpieszy – wszystko czyni we właściwym czasie i we właściwy sposób. Często skupiamy się na opomiarowaniu naszej wiary – czy jest duża, czy mała, mocna czy słaba… Bóg zachęca nas do innej postawy. Mówi: Spójrz na Mnie i działaj! Podejmuj decyzje (= uczynki) w oparciu o to, czego jeszcze nie widzisz. Każda taka twoja decyzja czyni twoją wiarę doskonałą. Nie szukaj wielkiej wiary – zapragnij wiary doskonałej! Wypróbowanej! Do takiej wiary doszedł Abraham.

 

Jest w tej historii jednak jeszcze jeden aspekt, który szczególnie mocno do mnie przemawia. Bóg maluje przed Abrahamem – przede mną – obraz:

Spójrz ku niebu! Policz gwiazdy, jeśli zdołasz je policzyć! I oświadczył: Tak liczne będzie twoje potomstwo.

Ta obietnica nie dotyczyła tylko Izaaka, syna danego Abrahamowi. Z Izaaka wywodzi się Jezus Chrystus. To w Jezusie realizuje się Boża obietnica błogosławieństwa dla wszystkich narodów ziemi. To On jest Zbawicielem każdego człowieka i każdego ludu. Obietnica wypowiedziana do Abrahama miała dużo większy wymiar, niż tylko spełnienie największego pragnienia tego małżeństwa.

Obietnica ta bowiem odnosiła się do największego pragnienia, jakie ma sam Bóg – pragnienia wielkiej rodziny, składającej się z ludzi każdego narodu, języka, plemienia, zbawionych w Jego Synu, Jezusie. Wyrwanych przemożną mocą z królestwa ciemności. Uwolnionych z niewoli grzechu i potępienia. Zaadoptowanych do Bożej, świętej rodziny.

Obraz rozgwieżdżonego nieba to ilustracja Bożego serca, które pragnie zbawienia każdego człowieka. To serce pragnie znaleźć ludzi wiary, którzy zobaczą tę obietnicę, którą Bóg złożył niejako samemu sobie – przysięgając na samego siebie, powiedział: Moje zbawienie będzie dostępne dla wszystkich mieszkańców ziemi. Obiecuję, że mój Syn przyniesie błogosławieństwo narodom.

Aslan powiedział Digoremu, że jego marzenie o leku uzdrawiającym matkę nie jest Mu obojętne. Mógłby dać mu taki owoc, który przyniósłby uzdrowienie w mgnieniu oka. Jednak Digory wprowadził do Narni – kraju Aslana – zło grzechu i Aslan musiał zatroszczyć się nie tylko o matkę Digorego, nie tylko o jego pragnienie, ale o wszystkich mieszkańców tej nowej ziemi. Digory wykonał zadanie. A Aslan spełnił jego pragnienie, ponieważ było dobre i zgodne z Jego wolą. Stało się to jednak w szerokiej perspektywie błogosławieństwa dla całej Narnii.

Obraz rozgwieżdżonego nieba to zaproszenie, aby podnieść wzrok, oderwać go od samych siebie a nawet od obietnic danych nam osobiście przez Boga – tak, nawet tych najcenniejszych i upragnionych. Po co? Po to, aby zobaczyć szeroką perspektywę Bożego planu i rozmiar Jego serca, ogrom Jego miłości. Aby zobaczyć zasięg Jego obietnicy złożonej wszystkim mieszkańcom ziemi. Aby zadać Jemu pytanie: Panie, w jakim miejscu Twojego planu i Twojego pragnienia stawiasz mnie i dane mi obietnice? Aby powiedzieć Mu: Pragnę wziąć ziarenko piasku mojej osobistej obietnicy i wrzucić je w piasek (proch) ziemi Twojej obietnicy przemiany narodów. Już nie widzieć tylko jednej gwiazdy na niebie – tej tyczącej się mnie samej – ale zauważyć całe rozgwieżdżone niebo. Taka perspektywa zmienia sposób, w jaki podejmujemy decyzje i kroki wiary, czyniąc ją doskonałą.

 

 

kobieta po hebrajsku

Złożoność i wyjątkowość każdego języka wyraża się dla mnie przede wszystkim w jego semantyce, czyli w tym, co odnosi się do znaczenia słów w ujęciu bardzo wąskim oraz bardzo szerokim (kontekstowym). Każdy język posługuje się swoim własnym systemem znaków, swoistym kodem przekazującym znaczenie, wagę, ciężar i wymiar danego słowa, czy frazy. Wśród wielu języków świata, hebrajski (zwłaszcza ten dawny, biblijny) niesie w sobie ogromne bogactwo znaczeń, barw, nasycenia, taki wyjątkowy koloryt, którego w języku polskim (i nie tylko! W większości języków!) nie da się najczęściej oddać tłumaczeniem „słowo w słowo”, czy też „słowo za słowo”. Fascynuje mnie ta płaszczyzna szerokiego i głębokiego, opisowego znaczenia słów, które wypowiada do mnie Bóg.

No tak, miało być o kobietach, a tutaj lekcja lingwistyki 😊

Przypomnijmy sobie pewną starożytną historię. Pan Bóg stwarza mężczyznę. Stwierdza, że niedobrze, aby był sam, dlatego postanawia stworzyć „pomoc odpowiednią dla niego”. Najpierw przyprowadza do niego zwierzęta, aby Adam (ów mężczyzna) je nazwał, co też się wydarza.

Pierwsza ciekawostka: wśród zwierząt nie ma odpowiedniej dla niego pomocy.

Druga ciekawostka: wygląda na to, że sposób w jaki Adam nazywa zwierzęta (i sam fakt ich nazywania) wskazuje na to, czy znalazł odpowiednią pomoc, czy też nie.

Wówczas Bóg zsyła na mężczyznę głęboki sen, z jego żebra kształtuje kobietę i przyprowadza ją do Adama.

Pierwsza ciekawostka: kobieta okazuje się być tą odpowiednią pomocą.

Druga ciekawostka: w tym spotkaniu również następuje nazwanie przez Adama istoty, jaka została do niego przyprowadzona. Tym razem jednak jest to coś dużo więcej, niż wcześniejsze nazwanie zwierząt. Adam mówi:

To teraz jest kość z moich kości i ciało z mojego ciała; dlatego będzie nazwana kobietą (mężatką – ishshah / isza), bo z mężczyzny (iysh / isz) została wzięta.

To nazwanie określa naturę i pochodzenie istoty, jaką Adam otrzymał – i rozpoznał, że z tą istotą ma i będzie go łączyć inny rodzaj relacji. Nad zwierzętami miał panować – z kobietą ma być jedno, a ona jest mu dana, jako odpowiednia pomoc.

I tutaj leży (pierwszy) pies pogrzebany. Pomoc? Pomocniczka? Wsparcie? Tylko tyle? To pytanie wybrzmiewa w kobiecym świecie bardzo głośno, coraz głośniej, a w czasach wojującego feminizmu stało się (zauważalną lub nie) trampoliną najdziwniejszych poglądów.

Drogie Panie (i odważni Panowie, czytający dalej), przedstawiam Wam ezer kenegdo.

Z hebrajskiego: najlepsza towarzyszka, odpowiednia pomoc, wspierająca u jego boku, stojąca obok i naprzeciwko niego. Wewnętrzna siła, wybawienie, pomoc która ratuje życie. Nieodłączna towarzyszka. Silny sprzymierzeniec.

Kobieta.

Słowo ezer występuje w Biblii niewiele razy (koło dwudziestu) i zawsze odnosi się do samego Boga i tego rodzaju pomocy, jakiej człowiek szuka u Niego – niezastąpionej, jedynej mocnej na tyle, kochającej i walecznej, by człowieka wyratować.

Dla mnie wielkie zadziwienie. Bóg nie używa słów przypadkowo i bezmyślnie. To, co wypowiada, ma precyzyjną i celową semantykę. On nazywa mnie w taki sposób.

Wszystko ładnie i pięknie, ale co zrobić z tym zrozumieniem? Jak skorzystać z niego w życiu? Zwłaszcza, jeśli czytasz te słowa, jesteś kobietą, a nie masz męża? Tu wydaje się, że leży kolejny pies pogrzebany. No bo to chyba tyczy się małżeństwa, prawda? Wszyscy wiemy, że Adam i Ewa założyli pierwszą rodzinę… Więc jak to przenieść do dzisiejszego świata i zastosować jakoś szerzej? Da się szerzej?

Po pierwsze, ezer kenegdo to nie tylko pomoc – to towarzyszka i sprzymierzeniec, to Przyjaciółka. Kontekst przyjaźni jest bardzo ważny – pierwotny dla dalszej bliskości, ale też wystarczający sam w sobie (w zależności od relacji). Wrażliwa obecność, uzbrojona w gotowość do wsparcia i stanięcia u czyjegoś boku, jest często absolutnie niezastąpiona. Nie tylko w małżeństwie.

Po drugie, w tym szczególnym kontekście ezer kenegdo odnajduję w Biblii receptę na poczucie wartości i znaczenia, jakiego ten świat i żaden feminizm, żadna filozofia, żaden człowiek nie jest w stanie dać. Co ciekawe, recepta ta znajduje się we fragmencie, który w pierwszym rzędzie dosłownie odnosi się do małżeństw (jeśli jakiś Pan doczytał do tego miejsca, to uwaga! Zaraz będzie coś o mężczyznach! 😊).

Bądźcie względem siebie nawzajem ulegli z szacunku dla Chrystusa. Żony, ulegajcie swym mężom jak Panu. Bo mąż jest głową żony, tak jak Chrystus Głową Kościoła — On jest Zbawcą Ciała. Toteż jak Kościół ulega Chrystusowi, żony niech to czynią względem mężów, we wszystkim. Mężowie natomiast, kochajcie swoje żony, tak jak Chrystus ukochał Kościół. On wydał za niego samego siebie, aby go uświęcić po oczyszczeniu przez kąpiel wodną w Słowie. Chciał przez to przygotować sobie Kościół godny chwały, bez plam i zmarszczek lub czegoś w tym rodzaju, ale święty, niczym nie skalany. Podobnie mężowie niech kochają swoje żony — tak, jak własne ciała. Kto kocha swoją żonę, kocha samego siebie. (Ef 5; EIB)

Bądźcie względem siebie nawzajem ulegli z szacunku dla Chrystusa – jak? Jak to ma się wyrażać? Ano tak:

Żony, bądźcie uległe swym mężom, jak Panu.

Mężowie, kochajcie swoje żony, jak Chrystus kocha Kościół.

Obopólne uleganie sobie nawzajem ze względu na Osobę Chrystusa przejawia się w odmienny sposób w postawie żony, a inaczej w postawie męża. Mąż ma kochać jak Jezus – do samego końca, zapominając o sobie samym, jednocześnie gorliwie i z pasją zabiegać o swoją Towarzyszkę, dając jej tym moc i autorytet do zwycięstwa (= świętości!). Chrystus w relacji miłości daje swemu Kościołowi autorytet nad całym piekłem!

Żona ulega tak, jak Jezusowi. Czyli jak? Jak ulega się Jezusowi? Okazując Jemu posłuszeństwo. W jaki sposób? Czasem chodzi o to, aby się wycofać ze swoich argumentów i zaufać. Ale częściej chodzi o to, aby służyć. Aby naśladować Jezusa w Jego postawie. Tak, jak On się uniżył, by służyć, tak ja się uniżam, by służyć i w tym jestem posłuszna powołaniu zawartemu w kenozie (wcieleniu) i w pełni znaczenia ezer kenegdo. Bóg, który nam pomaga, uniża się do nas aby nam służyć – tą pomocą właśnie, tym wsparciem.

Pomyśl o tym.

Kobieto, taką mam (masz) być w swoim postępowaniu, jak Jezus który nie upierał się zachłannie przy równości z Ojcem, choć mógł, miał prawo, bo był, jest i zawsze będzie równy i współistotny Ojcu. On jednak wyrzekł się siebie i stał się człowiekiem – sługą. Przyszedł, aby służyć. Mam go w tym naśladować – to jest moje posłuszeństwo Jemu. Ono będzie miało swoje odbicie w ulegającym, łagodnym duchu – w relacjach przyjaźni, miłości, zaufania. W tym przejawia się siła ezer kenegdo, która będąc równa, staje obok i służy – okazując poprzez to uległość.

Jezus służył ludziom – postawa służenia wyzwala miłość. Pragniesz być kochana? To słuszne pragnienie; tak stworzył nas Bóg. Zatem służ – dawaj ze swojego serca. To uwolni serce innych do tego, aby pozwolić miłości się w nich zrodzić, a następnie dać jej wyraz. Innych uwolni do tego, by po prostu okazać tobie miłość, choć ona cały czas w nich była.

Drogie Towarzyszki, ta prawda sięga dużo szerzej i dalej, niż kwestia małżeństwa. Postawa służenia jako ezer, zakorzeniona w mojej tożsamości, w tym że w Chrystusie ja też jestem Synem i Dziedzicem Królestwa oraz jestem częścią Panny Młodej, którą On kocha miłością niezniszczalną – taka postawa stawia mnie w miejscu pewności. Nie potrzebuję udowadniać (sobie i innym) mojej wartości, nie muszę służyć po to, by coś uzyskać. Służę – ulegając – ponieważ jestem kochana: najpierw przez Chrystusa i zawsze najpierw przez Niego. (Następnie przez męża – jeśli go masz 😊).

Zdumiewa i zachwyca mnie ten niefeministyczny obraz kobiety, jaki maluje przede mną Bóg w swoim Słowie. Ezer kenegdo, osoba służąca innym jak Chrystus, osoba reprezentująca i wyrażająca Jego czułość i troskę, ale także waleczność i zdecydowanie.

Kimże jest ta, która jaśnieje jak zorza poranna, piękna jak księżyc, promienna jak słońce, groźna jak hufce waleczne?

Piękna jesteś, przyjaciółko moja, jak Tirsa, wdzięczna jak Jeruzalem, groźna jak zbrojne oddziały. (PnP 6).

 

nogi do samego nieba

Pamiętam małą dziewczynkę w kucykach. Miała ciemnobrązowe włosy, niebiesko-szare oczy, uśmiech od ucha do ucha. W kształtującej się osobowości i sposobie bycia stanowiła  mieszankę wojowniczej przywódczyni i nieśmiałej, zawstydzonej szarej myszki. Wychowywała się w kochającej ale dosyć surowej rodzinie, w której wiele było zakazów, mniej lub bardziej uzasadnionych. Między innymi – małe dziewczynki nie nosiły kolczyków w uszach.
Czasy były takie, że wszystko co zachodnie miało szczególną wartość. Na przykład ładne kolczyki. Pamiętam tę dziewczynkę na karuzeli na podwórku. Karuzela była ciemnozielona, nieco obdrapana. To był pokomunistyczny plac zabaw przed hotelem robotniczym w Katowicach. Dzieci bawiły się w grupach, kilkoro obsiadło skrzypiącą karuzelę. Nasza bohaterka też. W pewnej chwili dziewczynki zaczęły przechwalać się swoimi kolczykami – pokazywać je sobie i zachwalać, które lepsze. A dziewczynka w kucykach nie miała. „Idź stąd! Ty nie masz kolczyków, to nie będziesz z nami siedzieć na karuzeli! Tylko dziewczynki z kolczykami mogą od tej pory być na placu zabaw!” – usłyszała wtedy a echo tych słów rozbrzmiewało w jej duszy jeszcze wiele lat.
Okrucieństwo dziecięcego odrzucenia. Dojmujące poczucie osamotnienia i zdeptanej wartości, przeliczanej na złoty kolczyk.

Pamiętam też inną dziewczynkę, już nie taką małą. Długie, brązowe włosy, okulary, szerokie dżinsy i za szerokie swetry. Taka moda była. Koleżanki z klasy chodziły na dyskoteki – klasowe, szkolne. Ona nie mogła – rodzice uważali, że to niewłaściwe jest dla takiej młodej osoby. Była akurat w takim wieku, że rozbudzało się w jej sercu nastoletnie marzenie o kimś, kto ją romantycznie pokocha, przytuli, powie jaka jest śliczna. Wiadomo było, że największą miłość poznaje się właśnie na dyskotece, więc każda kolejna zabawa w szkole, na którą nie mogła pójść, rodziła coraz większe poczucie rozpaczy i zmarnowanego balu Kopciuszka. Aż nadszedł ten dzień, że wyjątkowo rodzice wyrazili zgodę. Poszła – z drżącym sercem, pełnym oczekiwania i niepewności, co się wydarzy. Nie potrafiła tańczyć i wstydziła się siebie. Z każdą kolejną piosenką do tańca-przytulańca, którą przeczekiwała pod ścianą, czuła że jej bańka barwnego marzenia o księciu z bajki zaraz pęknie, opluwając ją zimnymi mydlinami. Ale znalazł się jeden odważny rycerz, którzy poprosił ją do tańca… Sparaliżowana nieśmiałością i przytłoczona własną niezgrabnością czuła się w tym tańcu nie jak Kopciuszek, a jak kij od miotły, służącej do wymiatania popiołu z kominka. I tak ją ów rycerz kolejnego dnia w szkole opisał i wyśmiał.
Ból bycia odsuniętą i niechcianą za brak wdzięku, oczekiwanej dziewczęcości, swobody i łatwości w zbliżeniu się do kogoś.

Ta trzecia dziewczyna miała anoreksję. I trochę bulimię też. Bo usłyszała od taty, że przytyła. Serce małej dziewczynki, zawinięte w dorastające ciało, zadrżało wtedy na widok zbliżających się, znanych mu od lat dręczycieli: odrzucenia, osamotnienia, bycia niechcianym, niepasującym. Po czym kolejny raz uległo. Wystarczyły kolczyki, nieudany taniec i słowo ważnej osoby.
Ta trzecia, druga, pierwsza. Ta jedna. Ja.

Zawsze chciałam być piękna – i czuć się piękna. Nie tylko inteligentna, nie tylko bystra, odważna i z poczuciem humoru. Moje odrzucone serce okłamywało mnie przez lata na temat tego, co to znaczy być wartościową, chcianą, kochaną i piękną. Filmy, książki, obrazy otaczające mnie zewsząd utwierdzały mnie w przekonaniu, że taka nie jestem – i nawet, jeśli się bardzo postaram (albo zagłodzę albo zamienię w sportsmenkę – a poza bieganiem nie cierpiałam wszelkich sportów, bo mi zawsze wszystkie piłki i inne rekwizyty leciały z moich niezgrabnych rąk), to nigdy do końca nie będę taka, żeby oceniający mnie byli zadowoleni. I pozwolili mi też trochę tak się poczuć.

Warunkowa miłość i akceptacja tego świata powodują w nas rany, które często sięgają bardzo głęboko i w ukryciu sączy się z nich stale krew – uchodzi z nas życie. Warunkowość miłości powoduje, że nigdy nie czujemy się bezpieczni. Warunkowość kochania kogoś sprawia, że niemożliwa jest prawda i przezroczystość w relacji. Warunkowość akceptacji przenosi naszą uwagę z „bycia sobą” na „prezentowanie się odpowiednio”.

Jezus przyszedł do mojego życia i powiedział, stojąc jeszcze w progu:

Cała jesteś piękna, moja umiłowana, i nie ma w tobie żadnej skazy (PnP 4:7).

Słowo „skaza” to מְאוּם. Oznacza: coś szpetnego, brzydkiego, niedoskonałego, wadliwego, plama, defekt – niedoskonałość fizyczna lub skaza moralna.
Rozpoczynając swoją relację ze mną, Jezus powiedział: Kochana, naszą przyjaźń i miłość budujemy na tym fundamencie – na tym, jak Ja Ciebie widzę, a widzę Cię całą piękną, bez żadnego braku. Czy uczynisz to swoją tożsamością?
On w taki sposób widzi swój Kościół – Jego Narzeczoną, wyczekaną Pannę Młodą, Kobietę którą umiłował tak, że oddał za nią swoje życie. Ja jestem częścią tego Kościoła. Jego Kościoła. Częścią Jego Ciała, które jest doskonałe, bo należy do Niego. Cena, jaką zapłacił za moje prawdziwe piękno – oparte w Jego miłości, bliskości, sprawiedliwości – to najwyższa cena, jaką można zapłacić – Jego życie, oddane za mnie na krzyżu, w brutalności odrzucenia, osamotnienia, wyśmiania, nienawiści. Jest tylko jeden rodzaj brzydoty – brzydota grzechu, oddzielającego człowieka od Boga. Życie Jezusa okupiło moją brzydotę, czyniąc mnie piękną. On kochał mnie, kiedy nie było we mnie żadnego piękna, po to aby mnie nim obdarować zanim jeszcze zacznie się nasza wspólna droga.

Bezwarunkowość Jego miłości przynosi całkowite uleczenie i wolność od ludzkich wyobrażeń i definicji piękna oraz wartości. Bezwarunkowość Jego miłości daje poczucie bezpieczeństwa, miejsce na prawdę o każdej sprawie. Przenosi moją uwagę z „zasługiwania na miłość” na „radowanie się Jego miłością i akceptacją”.
Jestem w drodze. Uczę się żyć, jako ta, która cała jest piękna i w której nie ma żadnej skazy.

A On jest bardzo precyzyjny w swojej pracy. I ma poczucie humoru.
Najbardziej zawsze wkurzały mnie nogi. Kolumny zamiast patyków. On dał mi najlepszy „leg day” (dzień, w którym ćwiczący skupia się na dolnych partiach ciała) – gwarancję najbardziej wystrzałowych nóg, jakie można mieć! Oto jak je zdobyć:

O jak piękne są nogi głoszących dobrą nowinę o pokoju, dobrą nowinę o tym, co dobre (Rz 10:15).

Prawdziwe piękno to nowe stworzenie, które nie chce i nie potrafi inaczej, jak tylko ogłaszać dobre wieści o pokoju – pokoju z Bogiem, pokoju z samym sobą. Definicja prawdziwego piękna pochodzi od Tego, który stworzył wszystko co istnieje, który zaprojektował każdy element tego piękna wokół nas, którym potrafimy się zachwycić tak, jakbyśmy nigdy nie utracili niewinności. Piękno powstaje i jest widoczne wtedy, kiedy innym ludziom zanoszę to samo zaproszenie, które przyjęłam – „Pojednaj się ze mną i przyjmij naturę nowego stworzenia, które całe jest piękne i nie ma w nim skazy”. Piękno staje się wtedy, gdy odwracam swój wzrok od samej siebie, a kieruję go na tych, którzy nie słyszeli.

 

o tym, jak Rebeka wyszła za mąż

Dorastała w Aram-Naharaim, na terenach dzisiejszego Bliskiego Wschodu. Rebeka, córka Betuela.

Gdy przyszła, spytali: Czy chcesz pójść w drogę razem z tym człowiekiem? – Chcę pójść – zdecydowała. (Rdz 24)

Zatrzymałam się nad jej historią, podczas mojej corocznej podróży przez karty Pięcioksięgu.

Gdy Abraham się zestarzał, doszedł do wniosku, że czas najwyższy znaleźć żonę dla swego syna, Izaaka. Sara, żona patriarchy, odeszła – bolał nad tym zarówno Abraham, jak i jego syn. Brakowało w domu kobiecej ręki. Ojciec wiary wiedział, że żoną Izaaka może zostać tylko kobieta pochodząca z jego ojczystej krainy – w żadnym wypadku Kananejka, czcząca obcych bogów i wyznająca inne wartości oraz priorytety. Z tego powodu wyprawił w drogę swego sługę, przykazując mu:

Chciałbym cię zaprzysiąc na PANA, Boga niebios i ziemi, że nie weźmiesz dla mojego syna żony spośród kobiet kananejskich, w których kraju mieszkam. Pójdziesz raczej do mojej ojczyzny i do moich krewnych i stamtąd przyprowadzisz żonę dla mojego syna Izaaka. (Rdz 24)

Sługa przezornie upewnił się, co do szczegółów zadania: Jeśli ta kobieta nie zechce pójść ze mną, czy mam zaprowadzić do niej Izaaka?

Odpowiedź Abrahama wybrzmiała niczym gong w pustym pomieszczeniu:

W żadnym razie! PAN, Bóg niebios (…) pośle przed tobą swojego anioła, dlatego stamtąd sprowadzisz żonę dla mojego syna. Jeśli natomiast ta kobieta nie zechce wrócić z tobą, będziesz zwolniony z przysięgi, którą mi złożysz. Mego syna jednak tam nie zabieraj. (Rdz 24)

Coś niesamowitego! Z jednej strony ogromna pewność, że Pan przygotuje drogę, przygotuje tę kobietę oraz wszystkie okoliczności, a z drugiej strony pokorne przyzwolenie na fakt, iż każdy człowiek otrzymał wolną wolę i może podejmować decyzje. Abraham wiedział, że Bóg przygotuje żonę dla Izaaka – a jednocześnie wiedział, że ten sam Bóg nie zmusi jej do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Nie muszę tego rozumieć. Pragnę się zachwycić Bożą miłością, która zawsze daje możliwość wyboru – zarówno mi, jak i innym wokół mnie. W każdym aspekcie życia. To sprawia, że wiara nie jest czymś mechanicznym i wyuczonym, a staje się głębokim zaufaniem wobec Tego, który jest zawsze dobry i zawsze mądry.

Sługa wyruszył w podróż i kiedy dotarł na miejsce, zatrzymał się przy studni na obrzeżach miasta i poprosił Boga o szczególną przychylność i znak. Poprosił, aby dziewczyna, którą miał zaręczyć z Izaakiem, wyróżniła się na tle innych dziewcząt tym, że kiedy poprosi ją o wodę z dzbana, ona nie tylko zaspokoi jego pragnienie ale napoi też jego wielbłądy, których było dziesięć (!), więc chodziło o niezłą harówkę!

Wtedy na scenę wkroczyła Rebeka. (Z jakiegoś powodu Pan Bóg stwierdził, że warto zapisać, iż była piękna. Może później odkryjemy, dlaczego.)

Zrobiła dokładnie to, o co poprosił sługa. Co więcej, zrobiła to szybko i sprawnie! Bez ociągania się, bez szemrania, bez poczucia sztywnego obowiązku wobec gościa w mieście – a też i bez zawstydzenia obecnością obcego mężczyzny. Następnie zaproponowała gościnę w swoim domu rodzinnym.

Akcja toczy się wartko. Ponieważ wieloletnie randkowanie było tej kulturze całkiem obce, sługa przedstawił cel swojej podróży, opowiedział jak Pan wysłuchał jego modlitwy i zapytał, czy rodzina zgodzi się wydać Rebekę za mąż za Izaaka. Zgodę otrzymał. A potem nastał ranek.

Sługa pragnął od razu zapakować Rebekę na wielbłąda i wyruszyć w drogę, ale brat i matka Rebeki namawiali ich, aby pozostali jeszcze parę dni, siedem, lub dziesięć… Ta rodzina miała we krwi przeciąganie spraw w nieskończoność (możemy o tym przeczytać w innej historii). Sługa jednak nie ustępował, nie chciał czekać. Wówczas rodzina Rebeki powiedziała:

Zawołajmy dziewczynę, niech sama wyrazi swą wolę. Gdy Rebeka przyszła, spytali: Czy chcesz pójść w drogę razem z tym człowiekiem? Chcę pójść — zdecydowała.

ZDECYDOWAŁA – CHCĘ PÓJŚĆ. Nie chcę czekać, nie chcę przesiadywać z rodziną, w bezpiecznym miejscu, kiedy czeka na mnie nowy rozdział, kiedy mogę wyruszyć w podróż. Było w niej zdecydowanie i wola działania, które respektowali nawet jej brat i matka. Przestali naciskać, przekonywać, negocjować – pozwolili jej odejść. W jej bezkompromisowym, odważnym zdecydowaniu i gotowości był autorytet, który przezwyciężył ducha panującego w tej rodzinie.

Kiedy karawana wielbłądów z Rebeką i sługą Abrahama zbliżyła się do ziemi Negeb, w której mieszkał Izaak, postanowił on wyjść na spacer. Zatopiony w myślach nagle zauważył nadciągające wielbłądy.

Rebeka także spojrzała. Zobaczyła Izaaka. Zeskoczyła z wielbłąda.

Spojrzała – zobaczyła – zeskoczyła. Szybko, bez wahania – ona działała.

Rebeka miała w sobie ducha gotowości. Ten duch przejawiał się w jej czynach, w jej postawie – które koniec końców uczyniły z niej odpowiedź na wiarę Abrahama i modlitwę jego sługi, a także błogosławieństwo i pomoc dla Izaaka.

Gotowość do służenia – napoiła sługę, dziesięć wielbłądów, zrobiwszy to bez ociągania, szybko, sprawnie, z gorliwością.

Gotowość do okazania gościnności i otwartości względem gościa z obcego kraju.

Gotowość, by pójść w nieznane, poślubić nieznanego jej człowieka, ufając tylko posłańcowi, który o nim opowiedział – stając się odpowiedzią na wiarę i modlitwę.

Tak Rebeka wyszła za mąż.

 

Ten wpis nie jest o zamążpójściu (choć ci z was, czytających, którzy modlicie się o partnera/partnerkę, z pewnością coś z niego „w temacie” wyciągnięcie :-)).

Dziś uczę się od Rebeki dwóch ważnych prawd. Po pierwsze prawdy o tym, że moja gotowość do służenia, do gościnności, otwartości i pójścia w nieznane (dosłownie i w przenośni) może być odpowiedzią na czyjąś modlitwę i wiarę. Pomyśl o sytuacjach, w których czujesz, że potrzebujesz wsparcia, pomocy, zachęty, podniesienia, towarzystwa – jak się wtedy czujesz? O co prosisz, o co się modlisz? Pomyśl, że jakiś inny człowiek – ktoś ci bliski lub ktoś daleki – może być dokładnie w takim miejscu. I być może to właśnie ty jesteś tą zaplanowaną, Bożą odpowiedzią. Nie musi chodzić o jakieś wielkie dokonania – najczęściej potrzebujemy zwykłych gestów, prostej obecności w naszym życiu, słowa zachęty, westchnienia modlitwy – popilnowania kota, podlania kwiatów, wspólnego spaceru, podrzucenia samochodem toreb z zakupami. Po prostu – napój te wielbłądy!

Po drugie, prawdy o tym, że duch gotowości – w postawie służenia i w postawie udania się w drogę – charakteryzuje prawdziwą Narzeczoną Jezusa – Kościół. Mnie. Ona pochodzi z Niego („pójdziesz do mojej ojczyzny”), jest piękna (teraz już wiecie, dlaczego o tym wspomniano! – „bez skazy, zmarszczki, czy czegoś w tym rodzaju”), jest gotowa służyć, jak jej Zbawiciel („Oczywiście! – odparła Rebeka – Pij, Panie mój!”) i bez wahania decyduje się PÓJŚĆ ZA NIM – nie obracając się za siebie! Ufając posłańcowi – Duchowi Świętemu, który objawia nam, pokazuje Jezusa. Pójść za Nim, oddając Mu bez reszty swoje serce. Pójść za Nim tam, gdzie On jest i dokąd ją zaprowadzi. Idąc na cały świat, głoście Ewangelię całemu stworzeniu…

Rebeka była GOTOWA. Rebeka wyruszyła.

Wyruszyłam razem z nią.

miłość w czasach wojny

Kiedy parę lat temu studiowałam dla siebie temat przyjaźni damsko-męskiej, natknęłam się na artykuły Dana Brennana, autora książki pt. „Sacred Unions, Sacred Passions: Engaging the Mystery of Friendship Between Men and Women”. Choć nie zgadzam się ze wszystkimi jego tezami w tym temacie, zwrócił on moją uwagę na wątek tak zwanej „romantycznej miłości”, która w świecie – a niestety także często w środowisku ludzi wierzących, żyjących w osobistej relacji z Jezusem – została na przestrzeni lat uformowana i zdefiniowana przez scenariusze filmów Hollywood. Nie chodzi nawet o „wolne związki”, częste zmiany partnerów, niezobowiązujący seks i tę całą resztę, która przychodzi nam do głowy.

Chodzi o zakorzeniające się w sercu przekonanie o tym, że romantyczna bliskość i relacja z drugą osobą może zaspokoić najgłębsze pragnienie mojego serca. Że w głębi serca każda kobieta jest księżniczką, czekającą na rycerza na białym koniu i to stanowi o jej tożsamości oraz sensie istnienia. Feministki wyrzuciły z tego obrazu postać „rycerza na koniu” i zastąpiły ją ideałami samorealizacji, samostanowienia, niezależności – ale zostawiły księżniczkę, czekającą na zewnętrzne źródło jej spełnienia.

To przekonanie znalazło swoje miejsce także w Kościele, wśród ludzi upatrujących w Bogu źródła pełni – pełni życia, radości, miłości, przebaczenia, spełnienia. Piszę o miłości, bo dziś akurat walentynki (taki okazjonalny post okolicznościowy), ale to przekonanie i płynąca z niego praktyka życia tyczy się również naszego podejścia do przyjaźni, współpracy, biznesu, służby, relacji rodzinnych itd.

Relacje są czymś absolutnie cudownym, wyjątkowym i szczególnym. Więź braterstwa, przyjaźni, miłości wnosi do naszego życia nowe kolory, nowy wymiar, nową radość i wiele zachęcającego zaskoczenia. Bóg objawia samego siebie w naszych relacjach z innymi ludźmi. Powiedział kiedyś o Izraelu tak:

Przyciągałem go więzami ludzkimi, powrozami miłości — byłem dla Efraima jak ci, którzy podnoszą niemowlę do policzka, pochylałem się, aby go nakarmić. (Oz 11:4; EIB)

Prawdziwie zdrowe, głębokie i rozwijające relacje w moim życiu przyciągają mnie do Boga – wskazują na Niego, objawiają Jego naturę, charakter i Jego pragnienia. Również wtedy, gdy staję przed człowiekiem wrogim Bogu – spotkanie się z nim, dotknięcie jego serca w mocy Bożej miłości, również staje się dla mnie źródłem poznania mojego Boga.

Hollywoodzki obraz miłości romantycznej, skupionej na znalezieniu kogoś, kto zaspokoi moje potrzeby i pragnienia, nada mojemu życiu sens, kierunek, znaczenie, wartość jest tak daleki od prawdziwej miłości, zdefiniowanej i stworzonej przez Boga, jak wschód od zachodu. Miłość, którą wyraża i ucieleśnia sam Ojciec, Syn i Duch w swojej doskonałej relacji i więzi, istniejącej w tajemnicy tego, co nazywamy Trójcą, Trójjedynością Boga – jeden Bóg w trzech osobach – ta miłość nie szuka zaspokojenia na zewnątrz i nie jest skupiona na sobie. Nie szuka własnej korzyści (choć ją otrzymuje!), nie domaga się swego (choć jest sprawiedliwa!), nie stawia warunków przebaczeniu, otwartości, szczerości i intymności. Taka jest Jego miłość do mnie – a poprzez Ducha Świętego została ona rozlana w moim sercu, pokrywając całą jego powierzchnię i wsiąkając głęboko w jego glebę. Tak nasycona Jego miłością, mogę – jeśli tylko chcę się tego nauczyć – kochać innych: w służeniu im, w przyjaźni, w miłości. W relacjach z niezbawionymi, z Kościołem, ze współmałżonkiem, dziećmi, z przyjaciółmi.

Dlaczego to takie ważne?

Ponieważ, jeśli nie będę nasycona Jego miłością, będę jej nieustannie poszukiwać w relacjach z ludźmi, a to prowadzi do zawodu, rozczarowań, samotności, niezaspokojenia, niezdrowego przywiązania. Po prostu dlatego, że inaczej zostaliśmy stworzeni. Bóg stworzył nas tak, aby być dla nas wystarczającym. A ponieważ jest DOBRY i SZCZODRY, obdarował nas również sobą nawzajem – relacjami, więziami, zdolnością do bliskości, pragnieniem i umiejętnością wspierania siebie nawzajem, wspólną twórczością i śmiechem 😊 Lecz tylko wtedy, kiedy zaufamy Mu, że On jest wystarczający (choć to tajemnica), ON będzie (w naszym doświadczeniu) niezmiennie blisko przy nas i w nas – a wtedy otwiera się w nas niekończące się źródło zaspokojenia i miłości, którą możemy też dawać innym.

Timothy Keller napisał:

Ewangelia, zaszczepiona w naszym sercu przez Ducha, może uczynić nas wystarczająco szczęśliwymi, by okazać pokorę, darząc nas wewnętrzną pełnią, która pozwala być szczodrym wobec drugiej osoby, nawet jeśli nam samym relacja z nią nie daje takiej satysfakcji, jakiej pragniemy. (…) Na szczodrość możemy sobie pozwolić jedynie wtedy, kiedy mamy w banku wystarczająco dużo pieniędzy, aby się nimi dzielić (Istota małżeństwa, s. 72-73).

Pisał o relacjach w małżeństwie, ale ta prawda tyczy się relacji na każdym poziomie naszego życia (choć przybiera różne formy wyrazu).

A dlaczego to takie ważne?

Ponieważ żyjemy w czasach wojny. Wojny o niepodzielność naszego serca, wojny o wierność, wojny o priorytety, wojny o zdrowe relacje. Wojny o święty, radykalnie poświęcony Kościół, doświadczający miłości i mocy. Wojny o tych, którzy jeszcze nie poznali Zbawienia w Chrystusie. Tylko zaspokojeni i uciszeni w Jego miłości, jesteśmy w stanie wygrać tę wojnę. Tylko wtedy w pełni mamy udział w zwycięstwie, jakie On dla nas wywalczył. Tylko wtedy możemy mieć w tym życiu wszystko, a żyć tak, jakbyśmy nic nie mieli, do niczego nie byli przywiązani. Tylko wtedy możemy kochać innych w wolności – nie zaciskając niczego kurczowo w dłoni, ale trzymając ją otwartą przed Nim.

Dlatego w tak zwanym dniu zakochanych spoglądam na Tego, który nie tylko jest we mnie zakochany, ale który mnie KOCHA. Który mógł kochać mnie „z Nieba”, z daleka, z pozycji Boga, ale który zapragnął być blisko mnie, zapragnął wyrazić swoją miłość do mnie w bliskości, zażyłości zjednoczenia – i aby uczynić to możliwym, stał się człowiekiem, umarł za mnie okrutną, brutalną śmiercią, zmartwychwstał i zamieszkał we mnie a przez Ducha napełnił mnie swoją miłością, uzdalniającą mnie do kochania Go i innych.

Spoglądam na Tego, który czyni mnie – i każdego, kto zechce – wystarczająco szczęśliwą, aby czerpiąc z wewnętrznej pełni, jaką daje Jego miłość móc okazywać szczodrość w relacjach, danych mi przez Niego.

Taki rodzaj miłości dużo bardziej przemawia do mnie, niż hollywoodzka tęsknota za zewnętrznym źródłem zaspokojenia.

A On stworzył również stokrotki i czerwone róże, drogie Panie! 😊

czego nie było na wycieczce

Kiedy prawie dwa lata temu wracaliśmy z ekipą wolontariuszy z Nepalu, lecieliśmy przez Dohę w Katarze. Ponieważ mieliśmy długi czas oczekiwania na przesiadkę na samolot do Polski, skorzystaliśmy z oferty linii lotniczych i zapisaliśmy się na bezpłatną wycieczkę w Doha. Otrzymaliśmy pieczątkę w paszporcie i razem z czterdziestoma innymi podróżującymi opuściliśmy lotnisko, kierując się do podstawionego dla nas klimatyzowanego autokaru. Przewodnik opowiadał nam podczas drogi historię miasta i wszystkich jego nowoczesnych budynków, wzniesionych w ostatnich kilku latach. Brzmiało to bardzo imponująco – ziemia dosłownie wydarta pustyni z gardła, zazieleniona, nawodniona a na niej wybudowane nowoczesne, bogate miasto. Wycieczka obejmowała krótkie zwiedzanie trzech charakterystycznych punktów w Doha, łącznie z targowiskiem w prawdziwie arabskim stylu. Wrażenia ambiwalentne – z jednej strony przepych i nowoczesność godna podziwu, z drugiej strony poczucie ogromniej sztuczności tego miejsca oraz dziwny posmak współczesnego niewolnictwa mentalnego.

Wycieczka ta przypominała mi się parę razy podczas ostatnich dni w Ugandzie. Tu, gdzie mieszkaliśmy, cała wioska miała ograniczone zasoby wody bieżącej i prądu, z racji rozpoczynającego się właśnie roku szkolnego, który generował dużo większe zapotrzebowanie na wodę i energię przez szkoły i internaty przyszkolne, wracające do życia po przerwie wakacyjnej. Kiedy musisz rozplanować, kiedy i co podłączysz do prądu do ładowania (z baterii słonecznych, jako awaryjnego zasilania), tak żeby skorzystać mógł każdy w domu i żeby nie kolidowało to z różnymi innymi, domowymi potrzebami, lub kiedy po całym dniu spędzonym w ponad trzydziestostopniowym upale i niekończącym się kurzu zamiast wejść pod prysznic i zmyć z siebie (gorącą wodą) cały ten brud i zmęczenie, masz do dyspozycji tylko zimną wodę z zapasowego baniaka, którą nabierasz małym wiaderkiem i polewasz nią siebie, starając się zrobić to jak najdokładniej – wtedy zastanawiasz się nad luksusem, jaki masz w domu. Jak bardzo łatwo traktujemy to, co mamy, jako nam należne. Skąd w nas takie przekonanie?

Szybka wycieczka z przewodnikiem po trzech marketingowo atrakcyjnych miejscach w Doha nie dała nam prawdziwego, pełnego obrazu tego miasta, ani tego kraju. To, co mieliśmy zobaczyć, to żurnalową pychę stworzenia, które chce być niezależne od swego Stwórcy.

Tu, w Ugandzie, dotykasz życia na każdym kroku – codzienności, zwyczajnych wyzwań i radości ludzi, których spotykasz na ulicy, w sklepie, w szkole. Dotykasz realności i autentyczności ugandyjskiego świata – nie dlatego, że ten świat jest biedny, tylko dlatego że daje się poznać i oswoić. To coś innego, niż oglądanie „życia” zza okna klimatyzowanego autokaru.

Wśród tych różnych niedogodności staję twarzą w twarz z ludźmi, w których upatruję współczesnych bohaterów. Jest M., która od początku swego życia była niechciana i wykorzystywana i trafiła pod opiekę chrześcijańskiej organizacji, która ją wykształciła i zadbała o czysty kąt do spania. M. nosiła w sobie ogromny deficyt miłości i koniec końców dała się oszukać mężczyźnie, który obiecał, że się z nią ożeni. W rezultacie M. została porzucona, będąc w ciąży i nie miała dokąd pójść. Z pomocą ludzi dobrej woli i szeroko otwartego serca udało jej się ustabilizować w życiu, urodzić dziecko, znaleźć pracę. A potem dobry Ojciec, który od początku kochał ją i pragnął dla niej tego, co najlepsze, dał jej za męża pastora, człowieka który przyjął ją i pokochał, razem z jej nieślubnym dzieckiem i bardzo ciemną, bolesną przeszłością.

Jest młoda dziewczyna, G., która wychowała się w wielkiej biedzie, pod okiem babci bo rodziców nie znała. Babcia troszczyła się o nią, jak mogła, ale poza przetrwaniem (jedzenie, dom) nie była w stanie dać jej nic więcej. Dziewczynka wyrosła na młodą kobietę, nieumiejącą czytać ani pisać. Pewnego dnia Bóg powiedział jej, że ma przeprowadzić się do konkretnego miasta a On pokaże jej, co dalej. G. zrobiła tak, jak usłyszała. Przez trzy lata modliła się o zrozumienie celu tej przeprowadzki. Po tym czasie Bóg pokazał jej, że ma założyć kościół dla dzieci oraz szkołę. Niepiśmienna, nieumiejąca czytać G. teraz również była posłuszna. W cudowny sposób zaczęła nadrabiać braki w swoim wykształceniu, jednocześnie okazując posłuszeństwo temu, co usłyszała od Ojca. Nauczyła się prostego angielskiego. Niewykształcona – została dyrektorką kompleksu szkolnego, w którym wiele dzieciaków otrzymuje nie tylko wykształcenie, ale i miłość, opiekę oraz poznanie Bożej troski. Kto powiedział, że nasze braki oraz niesprzyjające okoliczności życia muszą stanowić dla nas jakąkolwiek przeszkodę w zrealizowaniu powołania, jakie jest dla nas przygotowane?

Starsza już A. ma za sobą niełatwą drogę. Mieszka w lepiance – bita ziemia, gołe ściany, dach z blachy, ale bez sufitów, co oznacza że w nocy szczury bez przeszkód harcują po domu. Jej pierwszy mąż zmarł. Brat męża zaoferował pomoc w utrzymaniu jej rodziny, stając się jej „nieoficjalnym mężem”. Niestety po niedługim czasie okazał się być agresywnym pijakiem. Przez długi czas A. starała się to znosić, ale w końcu nie wytrzymała i wyrzuciła go z domu. Odszedł. Został syn, zaglądający do kieliszka równie często oraz szwagierka, która ma niepełnosprawną jedną nogę i z tego powodu jest w rodzinie traktowana, jako niepełnowartościowa (bo nie może pracować). Rozmawiamy z A. siedząc w jej lepiankowym salonie, na starej, zakurzonej kanapie. Jest uśmiechnięta, pogodna i z wdzięcznością przyjmuje modlitwę błogosławieństwa.

Bywają takie sytuacje życiowe, wobec których człowiek staje w całkowitej bezsilności. Na które być może w dużym stopniu nie ma wpływu. Zewnętrzny świat odcina dopływ bieżącej wody, bo jest ona potrzebna gdzieś indziej. Zasoby ludzkiej miłości i zainteresowania się wyczerpują. Pojawia się poczucie samotności i opuszczenia. Po prostu czasem jest ciężko. Ktoś ważny i bliski oszukuje cię, zdradza, okrada, porzuca – zostajesz sam. Brakuje ci umiejętności, kompetencji, samozaparcia aby w naszym nakierowanym na konsumpcyjny wyścig szczurów świecie odnieść to, co nazywasz w sercu sukcesem. Wiele innych konstelacji życiowych sytuacji można tutaj wymienić.

Niewyczerpane zasoby wody życia oraz mocy, które są w Bogu to jedyna odpowiedź na wszystkie takie sytuacje, na każdy ludzki brak. W Chrystusie jest uzdrowienie każdej emocjonalnej rany, uwolnienie od wszelkiej opresji oraz nieustanna bliskość i troska Tego, który szczerze interesuje się życiem każdego człowieka. W relacji z Nim nie ma miejsca na brak bieżącej wody czy przerwę w dostawie prądu. On jest zawsze blisko i zawsze jest wszechmogący. Bohaterki tej opowieści o tym wiedzą – możesz to odkryć tylko, jeśli zanurzysz się w ich historię, w ich życie i spotkasz się z najczarniejszą, ale i najjaśniejszą kartą ich opowieści.

PS 2. Załączam zdjęcia. Jestem już w Europie. Internet działa tak, jak do tego przywykliśmy.

PS. Mam dla was zdjęcia bohaterów – ale jest przerwa w dostawie prądu i internet tak spowolnił, że nie da się ich załadować. Sprawdźcie za dwa dni – na pewno wtedy już będą.

więcej niż cukierki

#Refleksja z Ugandy

Po niedługiej podróży przez sawannę, podczas której mijają nas nie tylko zwierzęta, ale także ogromne, załadowane do granic możliwości tiry, docieramy do Ntoroko – małej osady położonej nad Jeziorem Alberta, stworzonej jako punkt wymiany handlowej między Ugandą a Kongo. Jest to również port używany często przez wojsko, jako że takich połączeń między tymi dwoma krajami jest na tym terenie niewiele. Wioska rozciąga się wzdłuż dwóch, trzech głównych dróg. Między bardzo skromnymi lepiankami, chatkami ze słomy, piasku i bambusa, trafia się czasem namiot organizacji niosących pomoc humanitarną, medyczną, a także wsparcie duchowe. W samym porcie wielki ruch. Kilka starych łajb, sporo małych łódek; niedaleko, na głównej ulicy handlowej sklepiki z wszystkim, co potrzebne do życia. Ceny niebotyczne – w tym rejonie niczego się nie uprawia, ponieważ ziemia jest do tego niezdatna. Wszystko pochodzi z importu, co ma wpływ na ceny.

Mieszkańcy żyją z handlu i rybołówstwa. To kolorowa mieszanka ludzi, pochodzących z Ugandy i okolicznych krajów: Kenii, Rwandy, Konga. Różne nacje, różne języki, różne kultury – wszystkie ściśnięte na tej niedużej powierzchni Ntoroko.

Wbrew pierwszemu wrażeniu, wielu tutejszym mieszkańcom powodzi się życiowo dużo lepiej, niż ich współbratymcom z innych części Ugandy. Wrażenie może być mylne, bo skromny, niskobudżetowy standard życia kojarzy nam się właściwie tylko z ubóstwem. Gdyby dodać do tego śmieci na drogach, kurz osiadający na wszystkim i pokrywający budynki, ludzi, samochody grubą warstwą, zapach ryb zmieszany z wonią rozkładających się śmieci – tak rodzi się nasze nieodparte, zachodnie wrażenie biedy i warunków niezdatnych do życia dla normalnego człowieka.

Z pewnością brakuje tu powszechnego dostępu do edukacji (także w zakresie edukacji seksualnej, która jest wielką potrzebą całego kontynentu afrykańskiego), służby zdrowia oraz szerszych perspektyw na przyszłość.

W samochodzie czekamy na jednego członka naszej ekipy, który w małej budce kupuje świeże ryby.

Samochód oblegają dzieci, zaglądają przez szybę, robią zabawne miny. Machamy do nich, na co one reagują (typowym) zawstydzeniem – odbiegają na bok, zanosząc się od śmiechu, po to by za chwilę wrócić i pukać w szyby auta, z nadzieją że może dostaną od nas jakieś cukierki. Przez przednią szybę dostrzegam małą dziewczynkę, ma może siedem lub osiem lat. Stoi nieśmiało przy budce z kukurydzą, ubrana w szarą, nieco sfatygowaną sukienkę, trzymając w ręce duży różowy, plastikowy kosz, załadowany zakupami. Przygląda się uważnie. Uśmiecham się do niej. Dwie sekundy zawstydzenia, a potem na jej umorusanej twarzyczce wykwita przepiękny uśmiech. Uśmiechamy się do siebie przez chwilę, a potem ona bierze ciężki kosz, umieszcza go sobie na główce i odmaszerowuje. Przyglądam się jej z poczuciem dziwnej tęsknoty w sercu. Jej niewymuszony, szczery uśmiech, którym obdarowała mnie pośrodku tego tętniącego życiem, brudnego, śmierdzącego rybami miejsca, pokazuje mi znaczenie prostych, zwyczajnych gestów i postaw – prostej radości i serdeczności, która może być całkowicie niezależna od tego, co mnie otacza.

Kolejnego dnia jedziemy wyżej w Góry Rwenzori. Docieramy do pewnego punktu, gdzie zostawiamy motocykle (na których – o zgrozo! – przyjechaliśmy po górskich wertepach, piaszczystych i kamienistych koleinach, ostrych podjazdach i zjazdach… Adrenalina na poziomie plus tysiąc!). Czekamy przez dłuższą chwilę na osobę, która razem z trzema lokalnymi chłopcami poprowadzi nas w górę – tutaj nie ma wytyczonych szlaków, przedzierasz się przez dżunglę i lepiej iść z kimś, kto te tereny zna na na wylot (na wylot są też kieszenie, spodnie i pozostałe części garderoby naszych przewodników, ale to temat na kolejny wpis…).

Siedzę sobie na trawie i czekam, podziwiając piękno przyrody wokół mnie, a także przyglądając się uważnie krążącym wokół nas dzieciom – jest ich wiele, choć to okolica już znacznie wyludniona, bo położona dosyć wysoko w górach. Zachowują się jak typowe ugandyjskie dzieci – nie podchodzą za blisko, onieśmielone, ale zaciekawione i czekają, aż jakiś muzungu (czyli „biały czlowiek”) pomacha do nich i powie słowo w języku angielskim. Skąd to zawstydzenie i swego rodzaju dystans? Poza tym dziecięcym, naturalnym jest w nich zauważalne dziedzictwo kolonializmu – poczucie, że są gorsi, mniej znaczący i że to biały człowiek jest „nad nimi”, a kontakt z nim podnosi wartość własną i społeczną Ugandyjczyka. Ten postkolonialny cień rozciąga się pomiędzy nami, a dziećmi.

Nagle jedna dziewczynka postanawia przekroczyć ten cień – uśmiecham się do niej zapraszająco, a ona odwzajemnia uśmiech tak szczery i piękny, że chciałabym ją całą od razu przytulić. Uśmiecham się jeszcze raz i wyciągam rękę w jej stronę. Ona nieśmiało zbliża sie do mnie. Staje obok mnie, bardzo blisko i dotyka swoimi rączkami mojej ręki. Jest zawstydzona, ale pozwala się pogłaskać po dłoni, po głowie i plecach. Mówię do niej delikatnie, jaka jest piękna i kochana i jaką ma wielką wartość. Mówię po angielsku, choć ona nie rozumie. W pewnej chwili wypowiada słowo, które brzmi jak jej imię. Nic więcej nie mówi, ale uśmiecha się przez cały czas, a kiedy gramy w „Tu sroczka kaszkę warzyła” na jej dłoniach, zaczyna się śmiać na głos.

Nie podeszła do mnie tylko z ciekawości. Nie podeszła po cukierki, czy inne „prezenty od muzungu”. Było w niej pragnienie bliskości, nawiązania połączenia, więzi, czegoś głębszego – wykraczającego poza kulturową przepaść między nami.

imgp8777

Takie jest zaproszenie Boga dla mnie tutaj w Ugandzie, w Polsce, w Nepalu – dokądkolwiek mnie jeszcze pośle. Takie jest zaproszenie Boga skierowane do każdego człowieka. Zaproszenie do bliskości – bliskości, która nie wymaga wielkich słów, wielkich czynów, ani wielkich deklaracji. Bliskości delikatnego dotyku, uśmiechu niezależnego od okoliczności, bliskości dla relacji i więzi. Bliskości, która rodzi się z głębokiej miłości, jaką obdarzył nas Bóg i jakiej pragnie doznać od nas.

Przyjdź – nie po cukierki, nie (tylko) dla zaspokojenia ciekawości, nie (tylko) dla nowych przeżyć i wrażeń, o których opowiesz innym. Przyjdź, aby być blisko, aby dotknąć i zostać dotkniętym.

Gdyż Pan się w tobie rozkochał i poślubi twą ziemię jak żonę. (…) Jak cieszy się pan młody z panny młodej, tak twój Bóg będzie cieszył się tobą! (Iz 62; EIB)

 

*zdj. Bogdan Jaguszewski

stop-klatka / refleksja o zatrzymaniu

czemu się urwałem czemu mnie nie było

czemu jak strażak biegłem nieprzytomnie

stale w drodze jak Kolumb który szukał pieprzu

nim wróciłem był Jezus

i pytał się o mnie (ks. Jan Twardowski)

 

Ten wiersz mam w jednym ze zbiorów twórczości księdza Twardowskiego, który dostałam w prezencie od pewnej dziewczyny. W dedykacji napisała słowa, które były ważne wtedy i są ważne nadal, a mianowicie: „(…) jesteś mi bliska, nie dlatego że zrobiłaś dla mnie wiele szczególnych rzeczy, po prostu dlatego, że jesteś i że od czasu do czasu mogę z Tobą porozmawiać”.

W zalewie spraw ważnych, ważniejszych i nieważnych, łatwo (i często wygodnie) jest „urwać się”, „nie być”, „biec nieprzytomnie”. Codzienność płynie, jak włączony non stop telewizor, którego nikt w domu tak naprawdę nie słucha, ale szum wiadomości, filmów, teledysków i reklam wypełnia ciszę, tworzy tło, w które można się wtopić. Nie chodzi o to, aby wyrzucić telewizor, albo że hałas jest zły. Chodzi o to, że jest pewien rodzaj bliskości z drugim człowiekiem, do którego zaprasza mnie Bóg, ale dostęp do niej wymaga zatrzymania. Aby być w czyimś życiu – na długo, lub na chwilę – potrzebuję dostrzec tę osobę, zatrzymać się (wewnętrznie, a czasem i zewnętrznie) i dostrzec Boże serce dla niej. Spotkać się z Jezusem w tym spotkaniu z człowiekiem.

 

STOP-KLATKA PIERWSZA

Dworzec kolejowy we Wrocławiu. Wracam z pracy. Pociąg będzie odjeżdżał z ostatniego peronu, z piątego. Mam jeszcze chwilę czasu, więc idę powoli, ciągnąc za sobą walizkę, na ramieniu laptop, torba. Tuż przed wejściem na schody prowadzące na peron zatrzymuje mnie dźwięk wiadomości w telefonie. Sprawdzam, odczytuję. Nagle jakiś mężczyzna bierze moją walizkę i zaczyna powoli wnosić ją po schodach. Wkładam telefon do kieszeni kurtki i podążam za tym człowiekiem. Po kilku stopniach orientuję się, że jest pijany. Pijany tak bardzo, że w połowie schodów zaczyna się chwiać i coraz wolniej pokonuje każdy kolejny stopień. Idę obok niego, w milczeniu, gotowa podeprzeć go, gdyby jednak zaczęła pokonywać go grawitacja.

Doszliśmy na peron. Pan odstawił mi walizkę, po czym od razu złapał się poręczy biegnącej wzdłuż peronu, aby powoli wędrować dalej przed siebie. Nie wiem, czy usłyszał moje „dziękuję”, moją modlitwę o niego, mojego uśmiechu nie zobaczył, gdyż wzrok miał w wysiłkiem utkwiony w jakimś dla mnie niewidocznym punkcie. Jaka jest jego historia? Dlaczego w środku tygodnia o godzinie 17 jest nietrzeźwy?

Chwila zatrzymania, aby poczuć wdzięczność za to, że wniósł moją walizkę po dwudziestu schodach. Aby wypowiedzieć modlitwę o niego, przynieść go przed Boga. Spotkać się z Jezusem w tym krótkim spotkaniu dworcowym.

 

STOP-KLATKA DRUGA

Jest Wigilia Bożego Narodzenia, godzina 16. Planowałam wyjechać z domu dużo wcześniej, aby spędzić z rodziną cały dzień, a nie tylko sam wieczór. Okoliczności poskładały się jednak w taki sposób, że nie było to możliwe. Nie pada śnieg, nie śpiewam kolęd w samochodzie. Jadę autostradą. Jadę z kotem, który całą drogę kolęduje po kociemu; cóż – takie uroki podróżowania ze zwierzakiem. Na autostradzie względny ruch, można w miarę spokojnie wcisnąć pedał gazu, co też czynię. Zmierzcha.

Podjeżdżam do bramek, aby zapłacić za przejazd. W budce siedzi kobieta, na oko nie ma jeszcze czterdziestu pięciu lat. Podaję bilecik, pieniądze, ona wydaje mi resztę i otwiera szlaban.

I wtedy nagle z samego środka mojego serca wypływa serdeczne, szczere i pełne przekonania: „Dziękuję! Życzę Pani dobrych świąt, pełnych błogosławieństwa i miłości Pana Boga!”. I wtedy wydarza się to, czego się nie spodziewam. Pani patrzy na mnie, niemal z niedowierzaniem, uśmiecha się i łamiącym się głosem odpowiada: „TAK BARDZO Pani dziękuję! Wzajemnie!”.

Odjeżdżam, żeby nie blokować przejazdu dla kolejnych samochodów. Po parunastu metrach wybucham płaczem. Czuję się poruszona, dotknięta, „zatrzymana” po to, by docenić piękno i wagę tego, co się właśnie wydarzyło. Serdeczne słowo, wypływające z serca i z ducha, wypowiedziane z wiarą i miłością do obcej kobiety, która zamiast w Wigilię o godzinie 16 być w domu i przygotowywać się na kolację z rodziną, siedzi w zimnej budce na bramkach autostradowych – i dzięki niej ja mogę przejechać przez ten punkt kontrolny i dotrzeć do moich bliskich. Jej spojrzenie i jej podziękowanie, wyrażające zaskoczenie tym, że ktoś zatrzymał się na chwilę przy niej, aby wypowiedzieć do niej słowa życia i błogosławieństwa, są dla mnie wielką lekcją.

Tak, to mógł być inny pracownik. Tak, zatrudniając się tam, wiedziała jaka to praca i że być może w Wigilię będzie pracować. Może nie ma rodziny i dlatego zgodziła się przyjść do pracy w taki wieczór. W zatrzymaniu dla bliskości nie chodzi jednak o powody i możliwe inne scenariusze. Nie chodzi o racjonalne wytłumaczenie sobie wszystkich składowych okoliczności.

Chodzi o to, by drugi człowiek spotkał się z Jezusem we mnie, a ja bym mogła spotkać się z Jezusem w pięknie takiego spotkania.

Wtedy Jezus zatrzymał się… (Mt 20; Mk 10; Łk 18).

 

jesteś tym, co jesz

Henri Matisse, francuski malarz, fowista, powiedział kiedyś:

Popatrzenie na coś tak, jakbyśmy nigdy wcześniej tego nie widzieli, wymaga wielkiej odwagi.

To, jak malował, jest odbiciem tego przekonania: dobór kolorów, zestawienie ich ze sobą, to wszystko sprawia wrażenie, jakby widział rzeczywistość w innym nasyceniu i pozwalał nam spojrzeć na oczywistości w innym kolorze.

Jezus jest Mistrzem takiego przedstawiania rzeczywistości – nadawania wiecznego, głębokiego wymiaru sprawom, rzeczom, wydarzeniom i naturalnemu życiu. Trzeba tylko nieco skupienia i odwagi, by spojrzeć na to, co znane tak, jakbyśmy nigdy wcześniej tego nie widzieli.

On im jednak odpowiedział: Ja mam do jedzenia pokarm, którego wy nie znacie. Uczniowie pytali więc siebie nawzajem: Czy ktoś Mu przyniósł coś do jedzenia? Wtedy Jezus powiedział: Moim pokarmem jest wypełnienie woli Tego, który Mnie posłał, i dokonanie Jego dzieła. Czy wy sami nie mówicie: Jeszcze cztery miesiące do żniw? Otóż posłuchajcie: Podnieście swoje oczy i przyjrzyjcie się polom — są już dojrzałe (J 4:32-35; EIB).

Zostawmy na chwilę te słowa, które zazwyczaj „podświetlają” nam się na żółto, kiedy czytamy – te, na które zwracamy uwagę, bo je znamy, bo brzmią głęboko, duchowo i tak dalej. Zacznijmy od Jezusowego pytania: Czy wy sami nie mówicie, że jeszcze cztery miesiące do żniwa?

Jezus odnosi się do ważnej sprawy – prawdopodobnie ważnej części życia uczniów, bądź ich krewnych. Mówi im: Zobaczcie, nie rozumiecie, co jest moim pokarmem, co jest podstawą mojego istnienia, tym co mnie posila, napędza, motywuje, daje mi siły – więc porównajcie to do waszego świata. Czy nie mawia się pośród was: „Za cztery miesiące żniwa”? Wiecie z naturalnego doświadczenia, co to znaczy oczekiwać czegoś i organizować wokół tego swoje życie. Za cztery miesiące żniwa – będziemy mieli ziarno do zmielenia oraz do przygotowania pod kolejny zasiew.

Innymi słowy: za cztery dni wypłata. Będę mogła zrobić zakupy, opłacić rachunki i odłożyć parę złotych na konto oszczędnościowe.

 

To pewien punkt odniesienia. Czy nie mówicie tak? Mówicie. Dlatego, że jest to dla was ważne. Jezus kontynuuje: Moje życie kręci się wokół woli mojego Ojca, aby ją wypełnić. Ona jest moim punktem odniesienia, tym po co żyję. Dlatego jest moim pokarmem.

 

Fascynuje mnie to, jak bardzo Jezus pragnie powiedzieć uczniom o tym pokarmie. Wyobraźmy sobie przez chwilę tę konwersację.

Jezus: Ja mam pokarm, którego wy nie znacie.

Uczniowie: Kto mu przyniósł jedzenie?

Jezus: Ej, goście! Skupcie się! Moim pokarmem jest pełnić wolę Tego, który mnie posłał!

Co? Co to za pytanie? Kto mu przyniósł jedzenie?

Uczniowie nie trafiają z pytaniem. Rozmowa powinna przebiegać tak:

Jezus: Ja mam pokarm, którego wy nie znacie.

Uczniowie: Mistrzu, co to za pokarm, którego my nie znamy (i skąd go masz)? Czym Ty się żywisz?

Jezus: Dobre pytanie! Moim pokarmem jest pełnić wolę Tego, który mnie posłał!

 

Jezus niestrudzenie ignoruje ich nietrafione pytanie i mówi im to, o co powinni zapytać i to, co potrzebują usłyszeć.

Czasem zadaję Jezusowi niewłaściwe pytania – nie znam Go wystarczająco, albo czuję się nieswojo w danym temacie, czasem po prostu się obawiam lub jestem ślepa. Jezus tak bardzo pragnie podzielić się ze mną tym, czego potrzebuję, co potrzebuję usłyszeć, że znajduje sposób na dotarcie do mojego serca. Czasem posłuży się sytuacją z mojego codziennego życia, czasem innym człowiekiem, czasem tak dosadnie wypowie swoje słowo w moim duchu, że dotrze ono z mocą do mojego umysłu i woli…

To, czym się karmimy, wpływa na to, w co się angażujemy, jak żyjemy – w świecie naturalnym i w świecie duchowym. On pragnie, aby moim pokarmem było pełnienie woli Tego, który mnie posłał i przygotował żniwa do zebrania. Jeśli karmię się Jego wolą, znajdę pożywienie dla siebie i dla innych. Dlatego Jezusowi tak bardzo zależy na pokazaniu uczniom, że doświadczanie duchowego życia, duchowej pełni, przeznaczenia, rzeczywistości Wielkiego Zadania, jakie otrzymaliśmy z Góry jest kluczowe – i dużo ważniejsze, niż myślimy, ponieważ nadaje sens ziemskim sprawom, relacjom, decyzjom, a nawet rozterkom. To jest nasz pokarm.

A celem tego pokarmu jest żniwo.

Czy wy sami nie mówicie: Jeszcze cztery miesiące do żniw? Otóż posłuchajcie: Podnieście swoje oczy i przyjrzyjcie się polom — są już dojrzałe (J 4:35; EIB).